Leżę na sali operacyjnej. Lekarze zszywają mój brzuch, rozmawiają
między sobą , chyba żartują. Mówią coś do mnie? Sama nie wiem… całą uwagę
skupiam na tym, żeby usłyszeć rozmowę neonatologów, którzy kilka metrów dalej
zajmują się moim synkiem. Płacz małego ich zagłusza, nie jestem w stanie nic
wyłapać.
Wreszcie pielęgniarka podchodzi z moim dzieciątkiem, dotykam jego nóżki
–jest taka chudziutka. Siostra nachyla Arturka na tyle, że mogę pocałować go w
usteczka po czym szybko zabiera go ze sali. Nie protestuje bo wiem, że coś musi
być nie tak, w przeciwnym razie decyzja o cesarce nie byłaby tak nagła.
Arturka urodziłam o 20:14 po kilku godzinach, które były jak wieczność przyszedł do mnie wreszcie neonatolog i powiedział, że synek miał powiększony brzuszek, bardzo płakał i pewnie cierpiał od kilku dni. Wstępne badanie USG wskazuje na problem z jelitami i musiał zostać przewieziony do szpitala w Prokocimiu. Byłam w szoku… jak to jelita? …przecież problem był z serduszkiem! Zapewniał mnie, że dziecko jest pod fachową opieką, że mąż pojechał tam za nim, jednak nic nie było mnie w stanie uspokoić. Przeryczałam całą noc, kurczowo ściskając w ręce komórkę w nadziei choć na szczątki informacji.
To miał być jeden z
najpiękniejszych dni w moim życiu. A nigdy wcześniej tak się nie bałam, czułam
się taka bezsilna. Przez dziewięć miesięcy czekałam aż wezmę mojego chłopczyka
na ręce, aż go przytulę, poczuję jego zapach i ciepło…
Teraz trzymam się jedynie tej
myśli, że musi być zdrowy, musi przeżyć, musi po prostu być…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz