wtorek, 20 września 2011

Przeprowadzka do Krakowa.


    Jak tylko stało się jasne, że Artur tak szybko nie opuści szpitala, zgodnie postanowiliśmy, że musimy być bliżej niego. Codzienne dojazdy z Jaworzna nie wchodziły w grę. Z dniem przeprowadzki nasze życie uległo diametralnej zmianie. Niestety zwłaszcza dla naszej niespełna trzyletniej Patrycji. Przecież od tylu miesięcy przygotowywaliśmy ją na pojawienie się w domu braciszka, a tu nagle mama znika na tydzień i wcale nie wraca z dzidziulkiem Arturkiem, tylko wszyscy przeprowadzamy się do innego miasta. Nie ma tam jej placu zabaw, w obcym mieszkaniu jej tapczanika i zabawek no i przede wszystkim ukochanych babć. Nie długo trzeba było czekać na zmianę zachowania, zaczęły się nie do opanowania histerie i awantury. Staraliśmy się być wyrozumiali, przecież jest za malutka, żeby to wszystko zrozumieć, ale jednocześnie nie chcemy, żeby nam „weszła na głowę”. Często czuliśmy się bezsilni, nie wiedzieliśmy jak z nią postępować.
    Każdy dzień upływał w jakimś dziwnym zawieszeniu, każdy następny był zadziwiająco podobny do poprzedniego. Ok. 6-tej rano wszyscy już musieliśmy być na nogach, ja ciut wcześniej bo trzeba było zrobić pranie, poprasować, spakować rzeczy do szpitala. Najcięższa sprawa była z obiadami jeszcze w tych początkowych dniach udawało mi się ugotować coś dla Tomka i Pati, ale potem zmęczenie nakazywało wybrać priorytety i przyznam się, że nawet nie pytałam co jedli, żeby sobie i Tomkowi oszczędzić wyrzutów. Ja odciągałam pokarm (już za pomocą laktatora, który polecili mi w Ujastku - świetnie się sprawdza) i miałam niebywałe dylematy co mogę zjeść zwłaszcza zdana na szpitalne bary, gdzie jedzenie niestety mało było przystosowane do potrzeb karmiących matek.
    Wrócę do rozkładu dnia …z ciężkim sercem budziliśmy Patusię, ale nie mieliśmy jej z kim zostawić, więc musiała z Tomkiem odwozić mnie do szpitala. Niestety naszym pożegnaniom, a następnie wieczornym powitaniom przed drzwiami oddziału chirurgicznego zawsze towarzyszył płacz. Rano słyszałam: „mamusiu, nie idź! Zostań ze mną! Ja Ciebie tak kocham” a wieczorem: „idź stąd! Nie chcę Cię! Idź do Arturka!”
    Dla mnie łatwiejsze były ranki, to oczywiste, że bolały mnie rozstania z córeczką, ale byłam skupiona na moich nowych obowiązkach. Musiałam jak najszybciej być z Arturkiem, usłyszeć jak mu minęła noc a przede wszystkim zdążyć przed poranną kąpielą. Bardzo chciałam sama go kąpać i poza innymi względami zależało mi, żeby jak najszybciej nauczyć się pielęgnacji stomii.
    Natomiast wieczory były…  hmm… ciężkie. Psychika dawała się we znaki. Nie mogłam pogodzić się z tym, że moje dzieciątko jest chore, że tyle już przeszło, że czuje ból, a ja nie mogę nic na to poradzić.  Nie mówiąc już ile cierpienia naoglądałam się też na sąsiednich łóżeczkach szpitalnych. Nie wiem czy ktokolwiek potrafi uodpornić się na krzywdę dzieci. Fizycznie też nie byłam w najlepszej formie, przecież dopiero co po cesarce i ten mój przeklęty kręgosłup…



    Gdy nadchodziła godzina rozstania z Arturkiem, ogarniały mnie potworne wyrzuty sumienia, że zostawiam go na noc, ale powtarzałam sobie, że tak właśnie musi być. Że muszę też o sobie myśleć, żeby mieć siłę aby zająć się nim znów na następny dzień. No i przede wszystkim tak było lepiej dla Pati, bo miała mamę choć przez chwilę wieczorami.
    Najdzielniejszy z nas wszystkich był chyba Artur na intensywnej był tylko przez 5 dni, po czym przewieźli go na oddział chirurgiczny. Miał niestety nadprogramowe przygody, bo nie oszczędził go rotawirus panujący na oddziale. Okazało się też, że jest uczulony na detergenty. No i gdy wreszcie lekarze zdecydowali się na wprowadzanie mu również do menu mojego mleka, okazało się, że go nie toleruje. Postanowiliśmy jednak przechować mój pokarm i podjąć próbę za kilka miesięcy.

poniedziałek, 12 września 2011

Wreszcie go zobaczę.


    To już trzecia doba po porodzie, dostałam wypis. Nie chciałam jechać do domu, musiałam zobaczyć Artura, choć moja kondycja fizyczna i psychiczna pozostawały wiele do życzenia to nie było innej opcji. Tomek bardzo się tego obawiał m.in. z tego powodu, że gmach szpitala w Prokocimiu jest ogromny, a co za tym idzie długa droga do przebycia na oddział, a ja nie byłam jeszcze w pełni sprawna po cesarce. Druga sprawa to, że Arturek był podpięty do ogromniej ilości sprzętu i mąż mi powtarzał, że to nie za przyjemny widok. Jego obawy wzrosły po tym jak wpadłam w atak histerii zaraz po wyjściu z sali jeszcze w Ujastku. Sama nie rozumiem jak to się stało, po prostu na widok dziecka na rękach swojego taty stojących na korytarzu- coś we mnie pękło.  Nie obyło się bez środków uspokajających ale w dalszym ciągu upierałam się, żeby jechać do małego.
    I to było najlepsze co mogłam wtedy zrobić. Te kilkadziesiąt minut, które pozwolono mi przy nim spędzić, dało mi siłę i przekonanie, że będzie dobrze …że musi być dobrze.

sobota, 10 września 2011

Osobno…


    Z pooperacyjnej przewieziono mnie do izolatki, żebym nie musiała patrzeć na inne mamy ze swoimi dziećmi. No tak, patrzeć nie musiałam ale niestety słyszałam. W życiu bym sobie nie pomyślała jak odgłosy dzieci mogą zadawać taki ból, choć z drugiej strony były też przydatne bo dzięki nim udało mi się utrzymać laktację. To była jedyna rzecz, którą mogłam zrobić dla swojego dzieciątka i dzięki której nie zwariowałam bo mogłam na czymś skupić całą swoją uwagę. Co trzy godziny w dzień i w nocy zabierałam się ostro za produkcję. Niestety ręczną bo dwa laktatory jakie miałam okazały się nieprzydatne.
    Tomek przyjechał do mnie rano po rozmowie z chirurgami. Operacja była bardzo ciężka, ale są dobrej myśli. Artur jest teraz na intensywnej terapii i na razie nie oddycha  samodzielnie. Widziałam po Tomku, że dozuje mi wiadomości, że nie mówi wszystkiego  …i nie myliłam się- wreszcie doszedł do informacji, że mały ma wyłonioną stomię. Gdy wytłumaczył mi co to oznacza, pierwsza moja myśl, że to się przytrafia tylko w filmach, nawet widziałam odcinek  „Na dobre i na złe” z takim przypadkiem. Pamiętam, że dla dziewczyny, którą to spotkało była to wielka tragedia. Jednak Tomcio pocieszał, że w przypadku Artura możliwa będzie operacja zamknięcia stomii, że kiedyś będzie zdrowym dzieckiem. Tylko trzeba będzie nauczyć się pielęgnować go odpowiednio.
    Całe szczęście, że mógł być ze mną , że była to sobota i babcie mogły zająć się Patrycją. Mój mąż stanął na wysokości zadania, bardzo mnie wspiera, pielęgnuję i przede wszystkim nie daje się zbytnio użalać nad sobą.

piątek, 9 września 2011

Nie tak miało być...


Leżę na sali operacyjnej. Lekarze zszywają mój brzuch, rozmawiają między sobą , chyba żartują. Mówią coś do mnie? Sama nie wiem… całą uwagę skupiam na tym, żeby usłyszeć rozmowę neonatologów, którzy kilka metrów dalej zajmują się moim synkiem. Płacz małego ich zagłusza, nie jestem w stanie nic wyłapać.
Wreszcie pielęgniarka podchodzi z moim dzieciątkiem, dotykam jego nóżki –jest taka chudziutka. Siostra nachyla Arturka na tyle, że mogę pocałować go w usteczka po czym szybko zabiera go ze sali. Nie protestuje bo wiem, że coś musi być nie tak, w przeciwnym razie decyzja o cesarce nie byłaby tak nagła.

    Arturka urodziłam o 20:14 po kilku godzinach, które były jak wieczność przyszedł do mnie wreszcie neonatolog i powiedział, że synek miał powiększony brzuszek, bardzo płakał i pewnie cierpiał od kilku dni. Wstępne badanie USG wskazuje na problem z jelitami i musiał zostać przewieziony do szpitala w Prokocimiu. Byłam w szoku… jak to jelita? …przecież problem był z serduszkiem! Zapewniał mnie, że dziecko jest pod fachową opieką, że mąż pojechał tam za nim, jednak nic nie było mnie w stanie uspokoić. Przeryczałam całą noc, kurczowo ściskając w ręce komórkę w nadziei choć na szczątki informacji.
    To miał być jeden z najpiękniejszych dni w moim życiu. A nigdy wcześniej tak się nie bałam, czułam się taka bezsilna. Przez dziewięć miesięcy czekałam aż wezmę mojego chłopczyka na ręce, aż go przytulę, poczuję jego zapach i ciepło…
    Teraz trzymam się jedynie tej myśli, że musi być zdrowy, musi przeżyć, musi po prostu być…