Jak tylko stało się jasne, że
Artur tak szybko nie opuści szpitala, zgodnie postanowiliśmy, że musimy być bliżej
niego. Codzienne dojazdy z Jaworzna nie wchodziły w grę. Z dniem przeprowadzki
nasze życie uległo diametralnej zmianie. Niestety zwłaszcza dla naszej
niespełna trzyletniej Patrycji. Przecież od tylu miesięcy przygotowywaliśmy ją
na pojawienie się w domu braciszka, a tu nagle mama znika na tydzień i wcale
nie wraca z dzidziulkiem Arturkiem, tylko wszyscy przeprowadzamy się do innego
miasta. Nie ma tam jej placu zabaw, w obcym mieszkaniu jej tapczanika i zabawek
no i przede wszystkim ukochanych babć. Nie długo trzeba było czekać na zmianę
zachowania, zaczęły się nie do opanowania histerie i awantury. Staraliśmy się
być wyrozumiali, przecież jest za malutka, żeby to wszystko zrozumieć, ale
jednocześnie nie chcemy, żeby nam „weszła na głowę”. Często czuliśmy się
bezsilni, nie wiedzieliśmy jak z nią postępować.
Każdy dzień upływał w jakimś
dziwnym zawieszeniu, każdy następny był zadziwiająco podobny do poprzedniego.
Ok. 6-tej rano wszyscy już musieliśmy być na nogach, ja ciut wcześniej bo
trzeba było zrobić pranie, poprasować, spakować rzeczy do szpitala. Najcięższa
sprawa była z obiadami jeszcze w tych początkowych dniach udawało mi się
ugotować coś dla Tomka i Pati, ale potem zmęczenie nakazywało wybrać priorytety
i przyznam się, że nawet nie pytałam co jedli, żeby sobie i Tomkowi oszczędzić
wyrzutów. Ja odciągałam pokarm (już za pomocą laktatora, który polecili mi w Ujastku - świetnie się sprawdza) i miałam niebywałe dylematy co mogę zjeść
zwłaszcza zdana na szpitalne bary, gdzie jedzenie niestety mało było
przystosowane do potrzeb karmiących matek.
Wrócę do rozkładu dnia …z
ciężkim sercem budziliśmy Patusię, ale nie mieliśmy jej z kim zostawić, więc
musiała z Tomkiem odwozić mnie do szpitala. Niestety naszym pożegnaniom, a
następnie wieczornym powitaniom przed drzwiami oddziału chirurgicznego zawsze
towarzyszył płacz. Rano słyszałam: „mamusiu, nie idź! Zostań ze mną! Ja Ciebie
tak kocham” a wieczorem: „idź stąd! Nie chcę Cię! Idź do Arturka!”
Dla mnie łatwiejsze były ranki,
to oczywiste, że bolały mnie rozstania z córeczką, ale byłam skupiona na moich
nowych obowiązkach. Musiałam jak najszybciej być z Arturkiem, usłyszeć jak mu
minęła noc a przede wszystkim zdążyć przed poranną kąpielą. Bardzo chciałam
sama go kąpać i poza innymi względami zależało mi, żeby jak najszybciej nauczyć
się pielęgnacji stomii.
Natomiast wieczory były… hmm… ciężkie. Psychika dawała się we znaki.
Nie mogłam pogodzić się z tym, że moje dzieciątko jest chore, że tyle już
przeszło, że czuje ból, a ja nie mogę nic na to poradzić. Nie mówiąc już ile cierpienia naoglądałam się
też na sąsiednich łóżeczkach szpitalnych. Nie wiem czy ktokolwiek potrafi
uodpornić się na krzywdę dzieci. Fizycznie też nie byłam w najlepszej formie,
przecież dopiero co po cesarce i ten mój przeklęty kręgosłup…
Gdy nadchodziła godzina
rozstania z Arturkiem, ogarniały mnie potworne wyrzuty sumienia, że zostawiam
go na noc, ale powtarzałam sobie, że tak właśnie musi być. Że muszę też o sobie
myśleć, żeby mieć siłę aby zająć się nim znów na następny dzień. No i przede
wszystkim tak było lepiej dla Pati, bo miała mamę choć przez chwilę wieczorami.
Najdzielniejszy z nas wszystkich
był chyba Artur na intensywnej był tylko przez 5 dni, po czym przewieźli go na
oddział chirurgiczny. Miał niestety nadprogramowe przygody, bo nie oszczędził
go rotawirus panujący na oddziale. Okazało się też, że jest uczulony na
detergenty. No i gdy wreszcie lekarze zdecydowali się na wprowadzanie mu
również do menu mojego mleka, okazało się, że go nie toleruje. Postanowiliśmy
jednak przechować mój pokarm i podjąć próbę za kilka miesięcy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz