Nie tracę teraz czasu na pranie, które musiałam robić codziennie- nie mówiąc już o prasowaniu. Wystarczy raz w tygodniu wyprać ciuszki i pościel Arturka.
Odkryliśmy, że mały ma łaskotki na brzuszku i z premedytacją to wykorzystujemy. Całowania, gilusiania i pierdzioszkowania nie ma końca :)
Czuję się tak, jakbyśmy dopiero teraz przywieźli dzidzie po porodzie do domu. Wreszcie możemy się nim tak naprawdę cieszyć. Artur jest zupełnie innym dzieckiem. Jest bardzo radosny i pogodny, gaworzy jak najęty, pcha się już do siadania, uwielbia odbijać się na nóżkach, muzyka to jego żywioł no i patrzy na swoją siostrzyczkę złośniczkę z takim oczarowaniem, że mamusia jest zazdrosna ;) Jest bardzo ciekawy świata...
W dużej mierze to zasługa zmiany naszego podejścia, przedtem traktowaliśmy go jak jajko. Teraz częściej jest brany na ręce, przytulany... no co tu dużo gadać- tarmosimy go na całego :)
I mimo tej całej radości człowiek nie jest w stanie zapomnieć o tym, że jednak nasze życie toczy się wokół mukowiscydozy...
Artur wymaga codziennej rehabilitacji, codziennego podawania leków, ciągle coś się dzieje, coś trzeba załatwić, gdzieś pojechać, znowu gdzieś zadzwonić...
Każdy wyjazd musi być dokładnie zaplanowany, jedzenie, lekarstwa, dokumentacja to wszystko musimy mieć zawsze przy sobie, może się przecież zdarzyć tak, że będzie bezwzględnie potrzebna...
Każda decyzja musi być dokładnie przemyślana. Przykład z zeszłego weekendu-byliśmy na podwójnych urodzinkach u Konrada i Weroniki, było świetnie ale niestety nie mogliśmy zabrać ze sobą Artura :( Ile jeszcze podobnych chwil ominie go w życiu?
Jesteśmy po kontroli chirurgicznej i wszystko jest w jak najlepszym porządku. Troszkę mu się rozregulowało z jedzeniem, ale mam nadzieje, że i to mu się w końcu ustabilizuje. Najważniejsze, że nie spada z wagą a brzuszek ładnie się goi.
Muszę tu wspomnieć, że zmiany dotyczą również naszej Papki, stała się o wiele grzeczniejsza. Ale co tu się dużo dziwić, mam dla niej więcej czasu,no i przede wszystkim cierpliwości.
Postanowiliśmy oddać worki, które nam zostały, część powędrowała do Lubaczowa a część już w poniedziałek trafi do Sosnowca. Mamy strasznie nam dziękowały, a my żałowaliśmy, że nie mamy więcej. Jedna uświadomiła mi, że te trzydzieści pare worków, które jej przekazałam jest warte ok 300 zł. Wcześniej nawet sobie tego nie przeliczałam, nawet mi przez myśl nie przeszło, że mogłabym je sprzedać, po prostu sumienie by mi na to nie pozwoliło. Wiem przecież przez co przechodzą te rodziny, jest to straszliwa trauma i nie mogłabym jeszcze na nich zarabiać. Choć wiem, że są takie osoby, które sprzedają worki, które im zostały... brak słów...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz